Run Portugal – czyli jak się biegało w Portugalii

Koniec świata! Przynajmniej Europy, że zacytuję, może niedokładnie bo z pamięci, fragment felietonu Stanisława Tyma: „Jeden bocian to się nawet o tablicę z nazwą tej dziury zabił, taka głusza”.

 

Portugalia zawsze wydawała mi się bardzo odległa, tak w odległości mierzonej liczbą kilometrów, jak i mentalnie. Tak było do momentu, w którym poznałem pewną Portugalkę. A dokładniej Portugalkę, Węgra, Rumuna i Czeszkę. Co ciekawe było to we Włoszech sporo lat temu. W grupie trzydziestu dziennikarzy z całej Europy przypadliśmy sobie do gustu od pierwszego momentu. Opisywać tamtych zdarzeń nie będę, w każdym razie poznani wtedy znajomi, rok później odwiedzili mnie w Polsce. Pochodząca z Bragi Andrea, w tak barwny sposób opowiadała o swoim kraju, że gdzieś zakiełkowała we mnie i Monice chęć odwiedzenia tego kraju.

Do Portugalii na zaproszenie Andrei mieliśmy z Moniką wyruszyć kilka razy, ale nigdy nam nie wyszło. W końcu po jakimś czasie nasz kontakt ze znajomą się urwał,  mimo to  zdecydowaliśmy się pojechać na kraniec świata… OK, Europy.

 

Z czym kojarzy się Wam Portugalia? Mi kojarzyła się z Ferdynandem Magellanem co opłynął ziemię, Vasco da Gamą, co do Indii dopłynął (bardziej rozgarnięty od Kolumba), i tym… Christiano Ronaldo. Słyszałem też, że Lizbona jest piękna i warta zobaczenia, a ocean na zachodnim wybrzeżu zimny jak cholera. O tym postanowiliśmy się jednak przekonać na własnej skórze.

3100 kilometrów, lubię na szczęście prowadzić. Przybyliśmy w końcu na Praia di Grande. Zaparkowaliśmy tuż przy plaży nie mogąc oderwać wzroku od oceanu. Potężny huk ogromnych fal, zapach oceanu. Od razu zobaczyliśmy siłę tego żywiołu. Po prawej i lewej skaliste wybrzeże, klify sprawiające wrażenie surowych i niedostępnych. Jednocześnie coś hipnotyczno-przyciągającego w barwie oceanu, w unoszącej się nad plażą mgle, w wyrzucanej przez fale słonej bryzie.

 

Siedem dni z widokiem na ocean, z nieprzerwanym hukiem wodnej kipieli. Nie siedzieliśmy na tyłkach wpatrzeni w horyzont, na którym majaczyły odległe żagle. Odwiedziliśmy Sintrę, miasto ogród, urzekającą miejscowość wydawałoby się wyjętą z innego świata. Nawiedziliśmy okoliczne pałace, Lizbonę – próbując przy okazji miejscowych przysmaków, czy Cascais, które jest podobno esencją prawdziwej Portugalii.

Nie omieszkaliśmy także pobiegać wzdłuż osiemset-metrowej plaży. Z każdym dniem chcieliśmy jednak więcej. Przy jednym z klifów odnaleźliśmy drewniane schodki prowadzące ponad osiemdziesiąt metrów w górę. Schody jak się okazało wykonano w ramach ścieżki dydaktycznej. W glinianych warstwach klifu odcisnęły się łapki licznych dinozaurów. My wykorzystaliśmy schody do ćwiczenia podbiegów i mięśni pośladków ; ) (zdjęcia na dowód wyćwiczenia owych mięśni nie będzie)  Dopiero po osiągnięciu klifu zaczynała się prawdziwa przygoda. Bieg wydmami i szlakami prowadzącymi nad przepaściami w stronę Cabo da Roca, najdalej wysuniętego na zachód punktu kontynentalnej Europy. To miejsce odwiedziliśmy także z dzieckiem, zdobywając przy okazji certyfikat poświadczający zdobycie jednego z krańców Europy.

 

W drugim tygodniu wakacji przemieściliśmy się ponad trzysta kilometrów na południe, do Monte Clerigo. Stąd blisko do najpiękniejszych plaż w Europie. Odwiedziliśmy Lagos kilkukrotnie przekonując się, że pomiędzy zachodnim a południowym wybrzeżem Portugalii istniej sporo różnic. Wystarczy trzydziestokilometrowa podróż pomiędzy Monte Clerigo i Lagos, by zobaczyć różnicę i wydawałoby się dwie różne strefy klimatyczne. Lagos skąpane w słońcu i żółtopomarańczowych kolorach, z cieplejszym morzem, błękitem, muszlami i zatrzęsieniem turystów oraz Monte Clerigo, surowsze, sprawiające wrażenie przebywania na krańcu świata, na otwartej przestrzeni wśród smaganego wiatrem i falami wybrzeża. Wystarczy spojrzeć tam w dal, na horyzont, by zastanawiać się jak niegdyś pierwsi odkrywcy, co kryje się za wielką wodą.

 

Odkryliśmy tu Cabo Sao Vincente – tym razem południowo zachodni kraniec Europy, urzekające kolorami plaże Lagos. Widzieliśmy symbole Portugalii: koguty, sardynki, portugalską porcelanę i kolorowe kafle ozdabiające elewacje kamienic. Do tego sklep Christiano Ronaldo, a nawet wykonane z korka kamizelki, buty i wszystko co możecie sobie wyobrazić (no prawie wszystko). (Dąb korkowy jest okorowywany mniej więcej co dziesięć lat, a 50 % produkcji korka przypada na Portugalię).

 

I w Monte Clerigo znaleźliśmy swoje trasy – do skały wielorybiej (autorska nazwa), skały słonia i bociana (też autorskie, a co! – jak przystało na polskich odkrywców na krańcu świata)… Nie będę się jednak rozpisywał, to już możecie zobaczyć na filmie. Dźwięk nie jest konieczny, a wręcz niewskazany – było dużo sapania 😉

Leave a comment