Maraton Karkonoski – 52 KM

karkZaczęło się dosyć niewinnie:

– Kochanie, lubisz góry prawda?

Przy tego typu pytaniach należy być ostrożnym.

– No, lubię… – odpowiadam.

– To dobrze, bo jest pewien bieg.

Chwila milczenia.

– Lubię góry, chodzić po górach, odpoczywać znaczy się… – wyjaśniam ostrożnie, przeczuwając kłopoty.

– To w lipcu będziesz miał okazję. 52 kilometry, Maraton Karkonoski. Już nas zapisałam.

Najbliżsi znajomi wiedzą, że biegać nie lubię. Te 42 kilometry maratonu to granica, której przekraczanie kojarzy mi się jedynie z męczarniami na własne życzenie. Cierpię strasznie podczas treningów, leń jestem. A tu dość, że żona zafundowała mi wątpliwe doznania na dystansie ultra, to jeszcze po górach. Góry piękne są, przyznaję, zwłaszcza te nasze, ale chyba powstały po to, żeby po nich chodzić, nie biegać?

Decyzja zapadła, w końcu żona opłaciła już pakiet startowy. Przyznaję do ostatniej chwili nie patrzyłem nawet na trasę, kołatało mi się w głowie, że wbiegamy od Szklarskiej Poręby w stronę Śnieżnych Kotłów, potem granią na szczyt Śnieżki i dalej powrót do Szklarskiej. Taka pętla w pięknych okolicznościach przyrody, trasą, której do tej pory nie pokonałem. Tutaj dostrzegłem plus, miałem okazję poznać nowy szlak.

Na Śnieżce byłem kilka razy. Pierwszy w szkole średniej z kolegą. Podejście zimowe, a właściwie nie podejście tylko wbiegnięcie na Śnieżkę. W schronisku wypożyczyliśmy raki, podczepiliśmy je pod marne buty i na wyścigi wbiegliśmy na Śnieżkę, a potem z niej zbiegliśmy. Być może byliśmy jednymi z nielicznych, którzy zimą dokonali takiego wyczynu. Głupkowatego nieco. Brak wyobraźni młodych ludzi. Zatrzymywaliśmy się rozpędzeni na łańcuchach. Nie pamiętam, który z nas wtedy wygrał. Zrzedły nam miny, gdy mgła się przerzedziła i zobaczyliśmy trasę, po której ślizgaliśmy się odprowadzani przerażonym wzrokiem turystów.

Wiedzieliśmy jednak z żoną, że zanim dotrzemy na Śnieżkę podczas ultra maratonu Karkonoskiego, będziemy musieli dotrzeć do pierwszego punktu kontrolnego w określonym czasie. 3:45 to granica około 22 kilometra. Przekroczenie czasu oznaczało ściągnięcie nas z trasy przez organizatorów.

I w ten oto sposób naszym celem stał się punkt kontrolny i próba zmieszczenia się w czasie.

Moje zadanie na ten bieg było proste. Mieliśmy biec razem, ja dodatkowo wyekwipowany w plecak z żarciem i piciem na dwa dni. (Obawiałem się, że tyle nam może zejść cała trasa). Obawiałem się też jeszcze jednego. To był nasz pierwszy wspólny bieg, w którym od początku do końca zamierzaliśmy spędzić w swoim towarzystwie. Lekkomyślne to założenie, bo z żoną biegać niebezpiecznie jest. Prób było kilka, ale żona mało odporna jest na moją obecność przy boku. Gdy ona dokonuje heroicznych wysiłków pokonując kolejne kilometry, mi zbiera się na żarty i sytuacyjne komentarze, które chyba jednak nie są zbyt adekwatne do sytuacji. Przyznaję, miałem uzasadnione podstawy, by obawiać się o własne życie. Oczami wyobraźni widziałem, jak przypadkowo zrzucany jestem w przepaść.

Start przy wyciągu na Szrenicę. Sporo zawodników, wyekwipowanych profesjonalnie, wyposażonych w specjalne plecaczki, wielu w butach przystosowanych do biegów górskich. Ja z plecakiem z Decathlonu za 26 zł (w promocji był J) i butami, w których przebiegłem o kilka tysięcy kilometrów za dużo. Za to z butelkami picia, kurtką przeciwwiatrową i czapką, kilkoma żelami i batonami i dużą porcją wiary, że dane mi będzie przeżyć ten bieg, aha i jeszcze z żoną.

Ruszyliśmy. Od początku trzymaliśmy się z tyłu. W towarzystwie biegaczy, którzy widać nie porywali się na rekordy trasy. Zaczynamy naszą przygodę od truchtu, który zaraz przechodzi w chód. Zasadą ultramaratończyka jest: nie biegnij, gdy nie widzisz szczytu wzniesienia. Tu szczyt widzieliśmy, ale nikt nie był skłonny do zarzynania się już na pierwszym kilometrze.

Początkowo idzie nam dobrze. Pogoda przyjemna, nie za zimno, nie za gorąco. Warunki nieco zmienne, ale nie dające się we znaki. Idziemy w grupce niemal na końcu stawki. Monika trzyma się dzielnie. Znów biegniemy, zaczyna się pierwszy poważniejszy podbieg. Ścieżka wśród drzew, szuter.

Widzę że Monika przybiera na twarzy na przemian białe i czerwone barwy. Myślę, że jak nic możemy jechać jako kibice na mecz polskiej reprezentacji. Co bardziej jednak niepokojące moja żona zaczęła puchnąć. Nie tyle kondycyjnie, co dosłownie. Pokazuje mi palce, które zwiększyły swoją objętość. Właściwie nie wiem, co jej powiedzieć, przecież nie palnę głupoty i nie oznajmię, że jej palce zawsze przypominały serdelki. Pocieszam ją, że jak osiągnie objętość balonika i uniesie się w powietrzu, to będzie nam łatwiej pokonać resztę trasy. Zaczynam się jednak niepokoić, żona nie czuła się tego dnia najlepiej, to widać było już na starcie.

Przystajemy na pierwszym punkcie odżywczym. Pijemy izotonik, podaję żonie batona. Przed nami widać stok z wijącym się w górę szlakiem. Na nim kolorowe mrówki drałujące w górę. Sporo nas odstawili. Ja jednak nie naciskam swojej biegowej partnerki.

Ruszamy wspólnie z parą z Wrocławia. Wiem, że przed nami chyba najdłuższa część wspinaczki.

– Kochanie mija nas właśnie pan o kulach – zwracam się do żony, żeby ją nieco zdopingować.

Spogląda na mnie z wyrzutem

– To kijki do Nordic Walking – informuje mnie przez zaciśnięte zęby.

Jesteśmy coraz wyżej. Chwilami wyprzedzam Monikę o kilkadziesiąt metrów, by zobaczyć jak wygląda dalsza część trasy. Rozmawiam z chłopakiem, którego narzeczona idzie kilka metrów za Moniką. Tym razem obaj sforujemy się do przodu, wyprzedzamy nasze kobiety o kilkadziesiąt metrów i tracimy je z oczu na zakręcie. Tam ucinamy sobie pogawędkę. Po tym, jak zdążyliśmy opowiedzieć sobie historię całego życia, wyłania się zza zakrętu Monika. Dalej wspinam się z nią.

Żona wreszcie łapie rytm. Jesteśmy w najwyższym punkcie wzniesienia, przed nami grań, która prowadzi aż do Śnieżki. Zastanawiam się na ile jesteśmy w stanie przyspieszyć. Straciliśmy dużo czasu na pierwszych kilku kilometrach. Monika wciąż pyta, czy wygląda na opuchniętą. Na wszelki wypadek sprawdzam, czy nie odrywa się od ziemi. Kłamię, że wszystko jest w porządku.

Zaczynamy biec. Pogoda nagle się psuje. Zrywa się silny wiatr, pojawiają się chmury, które ograniczają widoczność, siąpi deszcz. Kilku biegaczy, którzy nas wyprzedzili zawraca, rezygnują z dalszej wędrówki. Monika zdążyła ubrać kurtkę przeciwdeszczową, ja zmagam się z plecakiem. Gdy w końcu wyciągam kurtkę i czapkę spod butelek izotonika orientuję się, że Monika jest daleko z przodu. Zastanawiam się, czy wiatr nie uniósł jej w powietrze.

Mijam grupę starszych turystów. Krzyczeli przed chwilą: Monika! Monika! zagrzewając Monikę do boju. Zakładam w biegu kurtkę. Mówię do turystów:

– Żona mi się wyrwała do przodu.

Widzę nieco krytyczne spojrzenia. Chyba nie wyglądam ich zdaniem na ultramaratończyka.

– Nie wiadomo czy pan ją dogoni.

Przełykam gorzką pigułkę i uśmiecham się krzywo. Robię szybkie zdjęcie Śnieżnych Kotłów i zabieram się do biegu. Mam wrażenie, że Monika weszła w nadświetlną.

Doganiam ją. Trasa coraz piękniejsza. Chwilami trudna, ze względu na głazy, po których musimy się przemieszczać. Kamienie są śliskie, moje buty kilkukrotnie zjeżdżają z chropowatej powierzchni. Raz coś chrupie mi nieprzyjemnie w stopie. Cieszy mnie jednak bieg i widoki. Postanawiam jednak częściej patrzeć pod nogi.

Monika w bardzo dobrej formie. Zaczynam narzucać większe tempo. Kolejne kilometry pokonujemy w całkiem niezłym czasie.

Jesteśmy po czeskiej stronie Karkonoszy. Orientuję się w tym po odpowiedziach mijanych turystów na moje – „dzień dobry”. Ahoj, dobry den. W tym rejonie niewielu Polaków. Trochę brzydszy teren z wyasfaltowaną trasą. Rozwijamy jednak większą prędkość. Zatrzymujemy się na kolejnym punkcie odżywczym. Pijemy izotniki, jemy banany. Jest tutaj sporo innych rzeczy do zjedzenia, nawet orzechy. Tych jednak nie tykam, boję się konsekwencji : )

DSCF4885

Para z Wrocławia dogania nas w momencie, gdy opuszczamy punkt odżywczy. Znów wspinaczka pod górę, tempo całkiem dobre, wiem już jednak, że straciliśmy ponad pół godziny na samym początku trasy. Wiem też, że nie zmieścimy się w czasie na punkcie kontrolnym. Monice tego nie mówię, choć pewnie to przeczuwa. Nie poddaje się, biegnie bardzo dobrym tempem, nie hamuję jej, nawet jeśli skończymy po 22 kilometrach, to będzie to dobry trening. Mamy cieszyć się biegiem, przewidywaliśmy, że możemy mieć problemy na trasie, wykorzystujemy to, że tu jesteśmy.

DSCF4887

Znów zachwycająca część szlaku. Widzę schronisko „Samotnia” w Kotle Małego Stawu. Kilka lat temu byliśmy tam z córką. Niesamowity widok, biegniemy nad krawędzią. Robię kolejne zdjęcia. Odcinek trasy wśród krzewów, dużo kamieni, które trzeba omijać. Trudno utrzymać dobre tempo. Robię zdjęcia i potykam się co kilka metrów.

Znów dobiega do nas chłopak z Wrocławia, w oddali widzę jego żonę.

– Damy radę! Już tylko kilka kilometrów, zmieścimy się w czasie – mówi.

Patrzę na niego kiwając głową i uśmiechając się szeroko. Nie wyprowadzam go z błędu. W tym momencie nawet nad czy podświetlna nam nie pomoże. Nie zmieścimy się w czasie na punkcie kontrolnym. Podziwiam jednak jego wiarę.

Widzimy w oddali Śnieżkę. Podchodzimy pod kilka pagórków. Znów biegniemy. Widzimy zawodników, którzy zbiegli już ze Śnieżki. W większości idą, po osiągnięciu punktu kontrolnego znacznie zwalniają. Wiem, że nasz bieg niedługo się skończy, zabraknie nam naprawdę niewiele.

DSCF4894

Dom Śląski po Śnieżką. Uśmiechnięty wolontariusz ściąga nas z trasy. Kolejni częstują Colą i wafelkami. Jesteśmy 10 minut po czasie.

Mówię do żony:

– Cóż kochanie, szczytowania nie będzie.

Chyba ją rozbawiłem, bo postukała się w czoło. Mamy oboje dobry humor. Idziemy do schroniska. Dołączamy do reszty kontuzjowanych lub tych, którzy nie zmieścili się w czasie jak my. Szybko się wychładzamy, co było jedyną niedogodnością. Po jakimś czasie schodzimy do Karpacza. Tam czeka na nas autobus, który zabiera nas do Szklarskiej. Idziemy na piwo i żarcie. Cieszymy się z wyników znajomych, którzy ukończyli bieg.

Tak jak pisałem zaraz po ultra maratonie: Impreza była przednia. Z ultramaratonu zrobił się dla nas co prawda półmaraton, ale tak jak na weselach czasem warto ewakuować się przed końcem imprezy, żeby nie było bólu głowy  Aha, poprawin nie przewiduję. Choć nie wiem, co do głowy strzeli tej mojej żonie…

Leave a comment